|
To opowiadanie powstało pod wpływem sesji jaką rozegrałem niegdyś w cyberpunka. Oprócz tego oczywiście niebagatelny wpływ miało tu też moje zainteresowanie Irlandią. R-IRA WACZY!!! Belfast 2025- No dawaj tu ten kontener! - Krzyczałem ile sił. Byłem zły że tak się obijają w tym porcie. Statek przypływa z dwudziestocztero
godzinnym opuźnieniem, deszcz leje jak cholera, a celników trzeba przekupywać
dwa razy.
Grzebali się jak muchy w smole. Amatorzy jacyś.
Deszcz lał niemiłosiernie, błyskawice rozjaśniały tylko na chwilę kiepsko
oświetlony dok portowy. Usłyszałem grzmot pioruna który trafił kilkadziesiąt
metrów od moich uszu.
Młodzi celnicy chcieli szybko zarobić. Szybko mieli żony, i szybko robili dzieci. Przekupienie ich nie stanowiło żadnego problemu, byli życiowi i nie doświadczeni. Poza tym mniej kosztowali od starych wyjadaczy. Zrobiło się kompletnie ciemno w całym porcie. Jeszcze przez chwilę pracował generator na statku ale i ten zamilkł. Usłyszałem głośny trzask i drżenie pod nogami. Piorun rozświetlił na ułamek sekundy doki portowe. Zobaczyłem jakroztrzaskany
kontener leży na ziemi. Przez rozbite drzwi wypadła skrzynka z ciężkim
karabinem FN-RAL. Młody celnik spojrzał na mnie wzrokiem pełnym przerażenia i
zdziwienia.
Następna błyskawica rozświetliła widok jego martwego ciała i stróżkę krwi
płynącą w kierunku morza wartkim nurtem niczym czerwona rzeka. Schowałem broń
do kabury. Teraz dojrzałem że nie zdążył nawet sięgnąć po broń. Skórzana
zapinka w poprzek kabury wciąż była nie ruszona.
Cholera jasna dlaczego ci idioci mają zawsze zapięte kabury. Miałby chociaż podobne szanse. Z resztą lepiej że tak mają, o jednego angola mniej. Wszedłem do ciemnego pokoju, nad niewielkim stołem z rozłożonymi mapami
wisiała goła żarówka. Nad mapą stał Gibson. Krępej budowy irlandczyk. Był
jescze dość młody jak na przeciętnego obywatela Belfastu i jednocześnie stary
jak na bojownika IRA. Miał jakieś trzydzieści lat i całkiem siwe włosy.
W ciemnym rogu pokoju siedział Jim i zasłonił się rękami kiedy kopnąłem
jego krzesło. Obok siedział Dany i czyścił broń.
To mi wyjątkowo pasowało. Czas był już skończyć z tą zabawą w wyzwolicieli
narodu i zająć się czymś poważnym. Na przykład przemytem broni do uciskanej
Irlandii, oraz zarobieniem w ten sposób na dobrą emeryturę. O tak na przemycie
to ja się znałem.
No piękniej być nie mogło. Największy rynek broni na świecie, tylko Azja była
tańsza, ale tam sprzedawali gówno ostatniej kategorii. Tak, to fantastyczny
kierunek podróży.
Za onem wciąż mrzyło. Przenikliwe zimno grudniowego wieczoru wdzierało się do nieogrzanego pokoju jak zły duch. Pomyślałem czy też będzie mi tak zimno jak będę umierał. Zastanawiałem się czy będę z tym walczył, może tylko chwilę, a może niewyobrażalnie długo. Gibson rozłożył przed nami mapy. Były to mapy szkoły podstawowej w bogatej dzielnicy Belfastu. Planu działania nie było. Trochę mnie to zdziwiło, bo zawsze rozkazy były precyzyjne. Gibson powiedział że w szkole będzie bal z okazji świąt Bożego Narodzenia. Bal miał być właściwie tylko spotkaniem rodziców. Gibson nie potrafił nam zarysować o co tak na prawdę chodzi. Powiedział tylko
że trzeba wejść do szkoły odseparować trzydziestu najważniejszych ludzi
w mieście od całej reszty i czekać na rozkazy. To naczelne dowództwo miało
negocjować, my mieliśmy trzymać wszystko pod kontrolą, a potem zwiać kiedy
dostaniemy sygnał.
Plan był dosyć prosty. Jako że takie są najgenialniejsze, tylko czasem nie
wychodzą. Na początku imprezy miała przyjechać furgonetka z prezentami dla
wszystkich zgromadzonych. Wiedzieliśmy jaka firma to organizuje. Przejęcie
furgonetki nie stnowiło problemu. Wystarczyło się tylko przebrać w strój
Mikołaja i elfa, miał tam być jeszcze ochroniarz. Organizację tego wziąłem na
siebie.
Jim uprzedził moje pytanie - ale to dobrze, znak że jednak myśli.
Dany miał opanować system zaraz po wejściu do budynku. Wejść trzeba było w
przebraniach, a lekki sprzęt wnieślibyśmy w workach do środka. Potem pozostało
już tylko załatwić trzech lub czterech ochroniarzy i wrzucić pojemniki z gazem
do sali gimnastycznej. To było naprawdę proste.
To gryzło nas wszystkich. Nawet Gibsonowi nie spieszyło się jeszcze do
śmierci. Chodź dotąd zachowywał się jakby go to wogóle nie obchodziło. Na
każdej akcji liczyło się dla niego wykonanie zadania, odwrót nie był tak
istotny.
Dany zauważył że pod szkołą biegnie całkiem szeroki kanał ściekowy, od
wylotu rury w zatoce obok portu do ubikacji w szkole były trzy kilometry. Jim
znał się nieźle na ładunkach wybuchowych. Przed akcją miałem pójść z Jimem
kanałem i sprawdzić naszą drogę odwrotu oraz założyć pod toaletami ładunki
wybuchowe. Pomysł z początku wydał się absurdalny, ale jedyny możliwy do
wykonania, bo ucieczka drogą powietrzną absolutnie nie wchodziła w grę.
Zamienilibyśmy się w chmurę dymu w sekundę po starcie.
Jim i ja poszliśmy do wylotu kanału ściekowego. Fekalia spadały wprost do morza roztaczając wokół swój zabójczy smród. Jim szedł pierwszy, dziesięć metrów od wejścia przeciął palnikiem grubą stalową kratę. Po drodze zakładał co jakiś czas ładunki wybuchowe. Dotarliśmy pod ubikacje szkolne, Jim zostawił tam wszystkie ładunki jakie mu zostały. Bałem się czy nie zawalą połowy Belfastu, ale Jim powiedział że tak będzie dobrze. Gdy wróciłem do domu szorowałem się całą noc. Brunatną wodę zmieniłem cztery razy a włosy ciągle były brudne. W końcu ściąłem je na zero. Furgonetka zatrzymała się na czerwonych światłach. Dany zadbał o to aby zaświeciły się jasnym blaskiem akurat gdy będzie nadjeżdżać furgonetka. Czerwone światło odbiło się bladym błyskiem w szybie samochodu. Mdłe światła latarni ledwo oświetlały brudną ulicę. Powolnym krokiem podszedłem do furgonetki od strony kierowcy. Mój mundur policjanta był lekko brudny i nie wyglądał zbyt świeżo, to
dodawało wyglądu szczerego i zapracowanego gliny. Zapukałem w szybę. Kierowca
wiedział że nie ma świateł stopu. Jim tuż przed wyjazdem furgonetki z bazy
zrobił w niej drobne spięcie.
Kierowca posłusznie zjechał na bobocze drogi i wysiadł z samochodu. Jim zaszedł pojazd z drugiej strony. Kierowca był ubrany strój ochroniarza, nie poczuł absolutnie niczego gdy cieniutka igła wbiła się w jego kark. Pnełmatyczny pistolet syknął cicho zagłuszony przez przejerzdżający motocykl. W furgonetce byli jeszce święty mikołaj i elf, wszyscy poszli spać na długie godziny. Ubrałem się w mundur konwojenta. Jim został mianowany na elfa przez
Dona który pod przebraniem Mikołaja trzymał cały sprzęt elektroniczny.
Furgonetka zajechała pod szkołę. Rodzice siedzieli już w sali gimnastycznej.
Wysiadłem z szoferki. Dwóch wysokich ochroniarzy podeszło do mnie.
Przytaknęli i zabrali dwie torby do wnętrza budynku. Jeden z nich szedł
przygarbiony pod ciężarem torby. Akurat dostał torbę z amunicją i granatami.
Poszliśmy za nimi, jeden z nich przyglądał mi się uważnie.
Zapomniałem na śmierć że włożyłem do kabury swój nowy pistolet. Cholera... Zdążyłem w ostatnim momencie chwycić go za przegub ręki, odwrócić kaburę i nie wyciągając broni strzeliłem. Jego mózg ogromnym czerwonym kleksem rozprysł się na suficie. Bezwładne ciało z dziurą w podbródku opadło na śliską posadzkę, zaraz obok zwłok drugiego ochroniarza. Jim z grymasem złości na twarzy wycierał nóż o zielony strój elfa. Dany właśnie siedział przy cyberdecku i przejmował kontrolę nad systemem.
Był do tego gotów już wczoraj, dlatego zajęło mu to sekundy.
Ryglowane zamki jeszcze raz zmąciły ciszę korytarzy. Jim już biegł z puszkami
gazu usypiającego do sali gimnastycznej. Stanął przy drzwiach i wyciągnął
zabezpieczenia.
Dany odblokował zamek. Trzy puszki wturlały się do sali. Jim zamknął drzwi przytrzaskując komuś rękę. Jeszcze przez moment słyszeliśmy krzyki wewnątrz pomieszczenia. Nagła kanonada karabinu wyrwała nas z zamyślenia. Odskoczyłem w prawo. Strzelałem bez przerwy osłaniając odwrót Danyego i Jima. Zauważyłem dwóch ochroniarzy strzelających z korytarza który łączył się z głównym hallem. Tylko cudem żaden z nas nie oberwał. Teraz obowiązek strzelania przejął Jim, ja włożyłem maskę przeciw gazową i interkom. Jim zrobił to samo. Do korytarza wrzuciłem granat dymny i gazowy. Poturlały się lekko podskakując na podłodze. Nastąpiła eksplozja, w tym samym momencie wbiegliśmy w dym. Zabiłem z niewielkiej odległości zaskoczonego ochroniarza. Nie widziałem go zbyt dokładnie, był tylko duchem we mgle, chyba właśnie przecierał załzawione oczy. Drugi leżał już na podłodze oszołomiony wybuchem i dymem. Dany poszedł w kierunku stróżówki żeby podłączyć się do systemu kamer. Jim pobiegł na wschód szkoły sprawdzić czy jeszce nikogo nie ma. Chrapliwy głos w interkomie przypomniał mi że Dany został sam -"...w stróżówce jest jeszcze jeden...". Pobiegłem do Danego poślizgnąwszy się przy tym na krwi zabitego ochroniarza. Dziesięć metrów dalej zobaczyłem jak dwómetrowy nieogolony "goryl" stoi nad Danym i wyciąga broń. Jeszcze trzy metry... pomyślałem...jeszcze trzy i bedzie mój. Wyciągnąłem pistolet, nacisnąłem spust ...i... nic. Kurwa pusty magazynek, chciałem skoczyć na niego. O krok od tego wielkoluda potknąłem się o cyberdeck Danego i wylądowałem na podłodze. Nie zdążyłem się odsunąć kiedy wielka noga przygniotła mnie na dobre do ziemi. Spojrzałem na Danyego, jego blada twarz nie wróżyła mi najlepiej. Widziałem go tylko kontem oka, ale byłem pewien że szuka broni. Znalazł. Martwy strażnik padł na mnie łamiąc mi chyba wszystkie żebra. Tłusty skurwiel, prawie udało mu się mnie zabić. Jim przybiegł do nas po chwili.
Otworzyliśmy drzwi. Wszyscy leżeli na ziemi. Osobom na którym nam zależało
wstrzyknęliśmy silne dawki narkotyków, to powinno ich było uśpić na dobę.
Reszta po obudzeniu miała zostać wypuszczona ze szkoły. Dany poinformował że
właśnie przyjechał Gibson i dwóch ludzi z ciężkim sprzętem. Wpuścił ich do
środka. W tym momencie przypomniałem sobie o tym ochroniarzu którego nie
dobiłem przy strzelaninie. Pobiegłem tam i oczywiście już go tam nie było.
Opadł dym, leżało tylko jedno ciało twarzą do ziemi, i wciąż krwawiło.
Pobiegłem jak najszybciej za nim.
Ochrypły śmiech uciszył się gdy dobiegłem do drzwi "toalet".
Wybiegłem na zewnątrz. Po trzech krokach stanąłem jak wryty. Wszędzie była policja. Dwóch facetów właśnie wchodziło do pancerzy wspomaganych typu AQUA. Seria z
karabinu omal mnie nie dosięgła jak wbiegłem z powrotem do budynku.
Eksplozja zdemolowała doszczętnie męską ubikację ale nasza droga
ewakuacji stała otworem. Usiadłem i oparłem się o ścianę. Serce waliło jakby
chciało za chwilę rozerwać mi klatkę piersiową. Wiedziałem że jak nas złapią
to przynajmniej umrę szybko. Zimno na pewno mi nie będzie, po prostu rozprysnę
się na drobne kawałeczki. Pociski nie pozostawią nawet kawałka ciała do
identyfikacji.
Podniosłem się ciężko z podłogi.
Gibson wskazał na dwóch blondynów, chyba braci. Każdy z nich trzymał
dwudziesto milimetrowe działko Barret- Arasaka. Pociski uranowe z tego działka
nawet nie zostawiają dziur one zostawiają pustkę.
Uścisnąłem im ręce i dowróciłem się do Gibsona.
Weszliśmy do sali. Jim trzymał broń wymierzoną w kierunku tych którzy już się obudzili lub dochodzili jeszcze do siebie. Gibson przywitał się z Jimem. Wiedziałem że już powinni nam odciąć zasilanie, i nie pomyliłem się. Prawie zaraz jak weszliśmy do sali zapadł chwilowy zmrok i zadziałały wewnętrzne generatory dając żarówkom słabą moc. Mdła poświata pozwalała spojrzeć na przerażone ludzkie twarze niepewne własnego losu. Przyglądałem się im gdy ziemia zaczęła wydawać z siebie cichy pomruk. Głośne dudunienie wpawiło w drgania każdą cząstkę mojego jestestwa. Pomyślałem że to nie może być prawdą. To czego się spodziewałem nadchodziło coraz bliżej. Spojżałem na pełną przerażenia twarz Gibsona. Była trupio blada. On wiedział tak samo jak ja co się zaraz stanie. Sciana pękła zagłuszona hukiem wystrzałów. Gryzący w gardło i oczy pył wdarł się bezceremonialnie do moich płuc. Wkroczyły do akcji pancerze wspomagane. Niszcząc wszystko co było na ich drodze. Strzępy rozrywanych ciał pofrunęły w naszym kierunku. Pył, dudnienie stąpających machin i świst kul zamroczyły nas na moment. Żaden z zakładników którzy byli rozłożeni przy ścianie nie miał szans by przeżyć. Rozszarpały ich działa policyjnych karabinów. Żadna chwila mojego życia nie tchnęła we mnie tyle trwogi co te sekundy wtedy. Apokalipsa i bezlitosna śmierć, tylko tak da się to opisać. Mięśnie dostały nagłego impulsu i jakby same pchnęły mnie ku wyjściu. Gibson stał na miejscu o sekundę zbyt długo. Ogromna ręka pancerza AQUA chwyciła go za gardło, zdążył jedynie krzyknąć chrapliwym głosem "... za wcześnie...". Nie miałem nawet ułamka sekundy aby się nad tym zastanowić, lecz te słowa wyryły się we mnie jak w kamieniu. Powtarzałem je sobie w myślach miliard razy na sekundę. Jego czaszka pękła uderzona pierwszym pociskiem jaki wyleciał z działka wmontowanego w rękę miarzdżącą jego gardło. James i Bud powalili ze swych ogromnych karbinów jeden z pancerzy, lecz nie miałem czasu na podziwianie ich męstwa. Biegłem w kierunku wyjścia ewakuacyjnego na ile siły jeszcze mi na to pozwalały. Obok biegli Jim i Dany. Dany wskoczył do dziury w ubikacji jako pierwszy, potem wskoczyliśmy ja i Jim. Nie oglądałem się czy James i Bud zdążyli. źciek był naszą drogą ku wybawieniu. W szalonym biegu wzbijaliśmy ku górze wodę i odchody jakie miasto tu spuszczało. Co chwilę któryś z nas upadał na twarz zatapiając się całkowicie w brunatnej mazi. Dany minął kratę gdzie migały światełka podłożonych ładunków plastiku. Ja minąłem ją zachłystując się wodą wzburzoną przez Danego. Nie usłyszałem rozrywającego uszy grzmotu eksplozji jedynie ujrzałem zbierający krwawe żniwo ogień. Moja wyrwna ręka wraz z barkiem poleciały wyprzedzając mnie i odbiwszy się od pleców Danego spadły do wody. Nie czułem już niczego. Płynąłem wraz ze ściekiem swobodnie i lekko do morza. Moje bezwładne ciało spadło z pluskiem do morza. Księżyc jeszcze przez chwilę ukazywał swą chłodną i bladą twarz przez taflę wody. Tak, teraz zrobiło się naprawdę zimno, a mój mały świat skostniał na śmierć. |
|